niedziela, 18 sierpnia 2013

Indie

Do Delhi wróciliśmy jako zaprawieni w bojach z Indiami wyjadacze, a przynajmniej tak się czuliśmy. Poranny przejazd przez miasto baaardzo okrężną drogą nie był nam już straszny. A tymczasem na Pahar Ganj nic się nie zmieniło, życie płynęło swoim rytmem, ryksze trąbiły, ludzie pokrzykiwali, psy spały gdzie popadnie, a krowy spokojnie pasły się w ulicznym zgiełku. 

Zostawiliśmy sobie ostatnie kilka dni, aby spróbować zrozumieć o co w tych Indiach chodzi.

Indie - możnaby dużo pisać na ten temat, ale prawdę mówiąc trzeba na własnej skórze doświadczyć tego szaleństwa aby zrozumieć (lub nie) ich fenomen.

Ech.. będzie nam brakować naszych fanów pozdrawiających nas z krzaków, rowów, dachów, koparek i innych dziwnych miejsc kiedy koło nich przejeżdżaliśmy. Kto nas będzie zagadywał przyjaznym "Hello", albo "where are you going?" rzuconym z drugiej strony ulicy, grzecznym "Excuse me?", czy intrygującym "yeees?"dobiegającym z mijanej rykszy? :) 
Pewnie skończy się na tym, że tu jeszcze wrócimy ;)

"Kto kocha Indie, ten wie, że nie wiadomo dokładnie, dlaczego traci się dla nich głowę. Są brudne, biedne, zakażone, czasami złodziejskie i kłamliwe, często cuchnące, zapsute, bezlitosne i obojętne. A jednak jeśli raz się z nimi spotkasz nie możesz się bez nich obyć. Jeżeli wyjedziesz daleko, cierpisz. (...) tam każdy czuje się częścią stworzenia. W Indiach nie czujemy się samotnie, nigdy całkowicie odsunięci od reszty. Na tym polega ich urok." *

*Tiziano Terzani, "Nic nie zdarza się przypadkiem"



Delhi, Pahar Ganj
Delhi, Jama Masijd
Delhi, Dzień Niepodległości, od rana nad całym miastem unoszą się setki latawców.
Waranasi
Waranasi
Waranasi
Waranasi, shopping w wydaniu hinduskim
Waranasi, :)
Waranasi
Waranasi
Tundla, poczekalnia dworcowa. Znajdź (nie)pasujący element :)
Sleeper Class do Waranasi
Agra
Agra
Agra
Agra
Agra


sobota, 17 sierpnia 2013

Zanskar

   Nasz dalszy plan zakładał przedostanie się z Padum do Darchy trasą trekingu przez góry Zanskar i wysoką przełęcz Shingo La (5060 m n.p.m.). Za kilka lat właśnie tędy pobiegnie droga. W tym celu za posrednictwem agencji wynajelismy trzy konie i wraz z ich opiekunem, sympatycznym i skromnym Stenzinem, sześć dni wędrowaliśmy przez góry mijając malownicze wioseczki.

   Najbardziej cieszyliśmy sie na możliwość odwiedzenia jednego z najpiękniejszych i bardziej odizolowanych klasztorów na naszej trasie, będącego jednocześnie ostatnim jaki dane nam było zobaczyć, klasztoru Phuktal. Pierwsze budynki klasztorne powstały tu już w XI wieku. Położony 6 km od głównej doliny, zbudowany wokół wielkiej groty, idealnie komponuje się z otaczającymi skałami opadającymi stromo do doliny. Zamieszkuje go kilkudziesięciu mnichów, w tym około 35 małych mniszków, pochodzących z pobliskich wiosek i uczących się w klasztornej szkole. Zwyczaj każe, że w każdej rodzinie liczącej przynajmniej trzech synów jednego z malców posyła się do klasztoru. Trafiają tu mając 5 lub 6 lat i przez kolejne 5 lat studiują buddyzn, matematykę oraz języki tybetański, hindi i angielski. Po tym okresie klasztor decyduje o ich dalszym losie. Zostaną na miejscu albo będą kontynuować studia w Choklamsar koło Leh lub w wielkiej buddyjskiej szkole na południu Indii. 

   Pozostałe dzieci mogą uczyć się w rządowych szkołach, które znajdują się w większych wioskach, ale nie mają dobrej renomy, lub wyjechać do dobrej, ale płatnej, prywatnej szkoły w Manali. Najkrótsza droga do Manali prowadzi właśnie przez Shingo La i raz w roku grupka maluchów z opiekunami wędruje tą trasą żeby rok szkolny spędzić w odległym mieście. Powstająca droga znacznie ułatwi im życie.

   Phuktal znany jest również dzięki historii pewnego Węgra, Korosi Csoma, który w XIX wieku w poszukiwaniu azjatyckich korzeni swojego narodu zawędrował do Ladakhu. Zafascynowany kulturą i religią jego mieszkańców został tu i właśnie w klasztorze Phuktal spędził długie miesiące studiując język tybetański czego owocem był pierwszy słownik tego języka.

   Mnisi prowadzą przyklasztorny guest house, w którym spędziliśmy noc za 400 rupii. Wieczorem długo gawędziliśmy z bardzo sympatycznym mnichem gospodarzem, dowiadując się wielu ciekawostek z mnisiego życia. KLasztor Phuktal absolutnie nas zachwycił, nie tylko swoim wnętrzem, ale wyjątkowym urokiem jakiego nie odczuliśmy nigdzie indziej - aż się chce tam zamieszkać od zaraz. 

   Nasza dalsza droga prowadziła przez kilka niezwykle malowniczych zanskarskich wioseczek pełnych uśmiechniętych, ubogich i szcześliwych ludzi. Przechodząc przez wioskę naszego horsemana, Stenzin zaprosił nas do swojego domu. Była to jedna ze skromniejsyzch chat w wiosce, a my zostaliśmy ugoszczeni czym chata bogata czyli ryżem ze szpinakiem oraz mleczną herbatą. W "salonie" przy ciepłej kozie z bezzębną babcią i wesołym dziadkiem czuliśmy się jak członkowie rodziny, a Stenzin stanowczo odmówił zapłaty za posiłek co wzbudziło nasz jeszcze większy zachwyt i sympoatię. 

   Ostatnią wioską Zanskaru na naszej trasie był Kargyak, leżący niemal u podnóża świętej góry Gumburanjon, która swym widokiem dominowała całą dolinę. Kiedy o zachodzie słońca rozkładaliśmy swój zielony domek, do pomocy rzuciło się co najmniej dziesiąciu małych pomocników. O dziwo byli faktycznie pomocni i do tego grzeczni więc wspólnymi siłami namiot był gotowy. Najbardziej mrożącym, dosłownie, krew w żyłach przeżyciem była przeprawa przez kilka wezbranych potoków u stóp Gumburanjona. Najtrudniejszy, ostatni wymagał odnalezienia ukrytego w rwącym, dosyć głębokim strumieniu, kamienia, który był kluczem do jego przekroczenia - brrrr! 

   Po drodze, jeszcze przed przełęczą, wygodnie maszerując z małymi plecakami, zawstydził nas rowerzysta z Irlandii, który na objuczonym rowerze chwilami nawet próbował pedałować. My jednak nie żałujemy decyzji o wynajęciu koni bo pchanie rowerów po stromych, momentami eksponowanych, kamienistych ścieżkach byłoby mordęgą i pozbawiłoby nas sił do podziwiania cudownych miejsc, które mijaliśmy. Jedyne czego możemy żałować to, że pochopnie skorzystaliśmy z pośrednictwa agencji zamiast poszukać koni w jednej z wiosek bezpośrednio u ludzi, co jak się później okazało nie stanowi problemu. Agencja, jak to zwykle bywa, inkasuje bowiem ponad połowę dziennej stawki za konia! Zamiast 650 Rs za dzien moglismy zaplacic 450 Rs bezpośrednio czlowiekowi, który najbardziej potrzebuje pieniędzy. Nauka na przyszłość...

   Po tak długim przebywaniu na dużych wysokościach pięciotysięczna przełęcz Shingo La nie sprawiła nam żadnego problemu. Ostatni raz usiedliśmy na przełęczy wśród łopoczących buddyjskich chorągiewek i odpoczywaliśmy w ciszy z widokiem na szmaragdowe jeziorko po drugiej stronie. 

   Noc po drugiej stronie przełęczy minęła pod znakiem deszczu. Namiot zdał egzamin na 5, ale trzeba go było trochę okopać. Następnego dnia, po paru kilometrach marszu w dół, częściowo po zaczynającej się już wcinać w skalne zbocze nowo powstającej drodze, dotarliśmy do Zanskar Sumbo. Pożegnaliśmy się serdecznie ze Stenzinem i po chyboczącym się mostku linowym przenieśliśmy nasz dobytek na drugą stronę rzeki. Obserwowani z bliska przez kilkanaście par robotniczych oczu zabraliśmy się do składania rowerów i pakowania sakw. Jeszcze tylko kilka przepraw przez pomniejsze potoki i wreszcie wymarzony, nowiutki asfalt! Śmignęliśmy w dół przez zieloną jak w Alpach dolinę żeby kilka kilometrów przed Darcha zamknąć naszą ladakhijska pętlę. Taki prezent urodzinowy dla Marka :) Dziwne i przyjemne to było uczucie znaleźć się w tym samym miejscu co miesiąc wcześniej, kiedy rozpoczynała się nasza podróż i tyle jeszcze było przed nami. Przez ten miesiąc zdążyło się tu znacznie zazielenić. Gospodarz przydrożnej dhaby rozpoznając powitał nas serdecznie i zjedliśmy ponownie pyszne momo, takie samo jak miesiąc wcześniej :)

   Tego dnia dojechaliśmy jeszcze do Keylong i gdzie odżyły po miesiącu nasze telefony komórkowe. Spędziliśmy noc w bardzo przyzwoitym guest housie przy samym dworcu autobusowym (500 Rs.), aby następnego dnia rano złapać transport na przełęcz Rhotang La. Chcieliśmy zaznać jeszcze ostatniego 50-km (!) zjazdu do Manali. Prawie w biegu złapaliśmy nocny autobus do Delhi. Podobnie jak w autobusie do Shimli w środku panował "arktyczny" klimat. "De lux" w klasie autobusów oznacza bowiem najwyraźniej rzadką możliwość zaznania chłodu ;)






Rowery na koń!
Say NO to plastic!
Po takiej ścieżce nie chcielibyśmy prowadzić 40-kilogramowych rowerów.

Klasztor Phuktal




Ścieżka do klasztoru Phuktal

W gościnie u Stenzina.

Wioska Testa
Z Gumburanjonem w tle
Kargyak


Shingo La 5060 m n.p.m.

Brrrrrrrr!!!
Nasi fani jak zawsze na miejscu ::)
Czasami droga nie rozpieszcza.

Urodzinowy prezent - zamknięta pętla :))) 
Błotko na pierwszych kilometrach zjazdu z Rhotang La.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Lamayuru - Padum

   Z Lamayuru przez dwie niezbyt wysokie przłęcze dotarliśmy do Mulbek - przedostatniej buddyjskiej miejscowosci położonej w pięknej i bardzo żyznej dolinie, wzdłuż strzelistego masywu górskiego. Mulbek znany jest z tysiącletniej (lub jak zapewniał mieszkaniec z epoki kamienia łupanego :)) płaskorzeźby Buddy, wykutej w przydrożnej skale. To inny wizerunek niż na codzień spotykamy. Stojąca postać ma szeroko otwarte oczy. Kilka średnio zachęcajacych hotelikow i restauracji czerpie zyski z lokalizacji tuż na przeciwko rzeźby. My zatrzymaliśmy się na nocleg w tradycyjnym, dużym, piętrowym domu z wewnętrznym dziedzińcem zamieszkałym przez 15-osobową serdeczną rodzinę. Podczas naszej podróży w wielu miejscach chciało by się zatrzymać na dwie, trzy noce i to było jedno z nich. Niestety czas zaczął deptać nam po piętach i następnego dnia ruszyliśmy dalej do Kargil.

   Kargil to drugie co do wielkości miasto Ladakhu, całkowicie muzułmańskie. Przewodniki nie były mu zbyt przychylne, a zasłyszane historie i sam fakt, że sporna granica z Pakistanem przebiega na pobliskich szczytach, dodawały smaczku naszej krótkiej wizycie. Chcieliśmy tu złapać autobus w kierunku Padum i nadgonić kilka kilometrów, ale kiedy już znaleźliśmy właściwy dworzec i właściwy autobus poddaliśmy się. Tłok i ścisk był w nim taki, że nie było szans na załadowanie naszych dwunastu sztuk bagażu i rowerów. Trzeba było popedałować. Wcześniej jednak, oblepiani spojrzeniami, przebijając się przez uliczny zgiełk, wzięliśmy pieniądze z bankomatu i zrobiliśmy małe zakupy. Dobrą drogą pośród drzew i pól z przyjemnością wyjechaliśmy z miasta w kierunku Padum. Mijani ludzie uśmiechali się miło i machali do nas, co stało w sprzeczności z opisem z francuskiego przewodnika. To co nas jednak od razu uderzyło, a później zaczęło irytować to fakt, że przemiłe dzieciaczki prawie zawsze do "hello" dodawały "one pen". Często też obywało się bez zbędnego "hello" i to tu to tam z krzaków, rowów i domów dobywało się rządanie: "one pen!" Biedne dzieci, pomyśleliśmy, kto ich tego nauczył? Odpowiedź przyszła szybko w postaci mamy, podszeptującej powyższe hasło pięcioletniemu synkowi. Szczytem natomiast już było kiedy to samo krzyczeli niejednokrotnie dorośli mężczyźni. 

   W tej przyjaznej atmosferze dotarliśmy do Sankoo, gdzie ulokowaliśmy się w przyzwoitym Jammu & Kashmir Tourist Bungalow, za równie przyzwoite 400 rupii. Tamże zatrzymała się na nocleg ekipa kilku Hindusów wykonujących w okolicy pomiary GPS. Znajomość z nimi miała się nam później okazać bardzo pomocna. Droga niedługo zmieniła swój charakter i tym samym naszą średnią prędkość. Odtąd była już gruntowa, kamienista, czasem piaszczysta, a przede wszystkim cholernie wyboista. Brnęliśmy nią już parę dobrych kilometrów, kiedy za kolejną wioską napotkaliśmy 15-osobową zgraję dzieciaków, które na nasz widok z okrzykiem "one pen" rzuciły się w naszą stronę. Przez chwilę było zabawnie i przedarłem się przez tą dziką bandę, ale kiedy co szarpiąc za kierownice i sakwy, prawie przewrócili Ani rower, nie wytrzymałem, rzuciłem rower i wrzasnąłem na całe gardło cytatem z klasyki polskiego kina akcji... 

   Mieliśmy dość, byle tylko do kochanych buddystów! Kilka chwil później, kiedy droga stała się jeszcze gorsza, nadciągnęło zbawienie - nasi hinduscy współlokatorzy z Sankoo mijając nas zaproponowali podwiezienie :) Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Rowery na dach i przetrząśliśmy się w miłym towarzystwie około 50 kilmetrów parszywą nawierzchnią, choć fantastyczną doliną. Mijając tuż obok 7-tysięcznik Nun Kun z wielkim lodowcem staczającym się aż do doliny opuściliśmy muzułmańską krainę i chwilę potem z uśmiechem dostrzegliśmy w oddali bielącą się stupę. Daliśmy się wysadzić dopiero po paru godzinach, o zachodzie słońca, na przełęczy Pensi La (4400 m.n.p.m.). Rozbiliśmy namiot z widokiem na wysokie, ośnieżone szczyty.

   O 6:00 rano alarm podniosły świstaki. Wychyliłem głowę z namiotu żeby zobaczyć o co ten krzyk. Co najmniej 5 sztuk tłuściutkich futrzaków stało na stanowiskach - chodziło najwyraźniej o nasz namiot. Bacznie obserwowani przy różnych porannych czynnościach w końcu daliśmy im spokój i ruszyliśmy na dół. Kamienista droga prowadziła na wprost, szeroką, wyprażoną w słońcu doliną, tylko gdzieniegdzie pasły się jaki i mieliśmy fantastyczne poczucie bycia w miejscu odludnym. Z rzadka tylko kurząca ciężarówka lub namiot nomadów przypominały, że jest tu ktoś jeszcze. Raz po raz boczne doliny otwierały widoki na wysokie 6-tysięczne, strzeliste skalne turnie i długie jęzory lodowców. Cudowna, nieskażona człowiekiem przeogromna przestrzeń. To już Zanskar! 

   Pierwsze wioseczki Zanskaru są biedne. Nawet na dachach powiewa ubogo kilka tylko chorągiewek modlitewnych. Domki są skromne, parterowe, jak wszędzie z sianem, chrustem i kupami jaków suszącymi się na dachach. Uśmiechnięte twarze pozdrawianych ludzi i urocze dzieciaki ciekawsko patrzące na rowery, ale nie żebrzące. W małym ogrodzonym zagajniku znaleźliśmy przytulne miejsce na namiot. 

   Rano po tradycyjnej już tsampie z herbatą ruszyliśmy z nadzieją na znalezienie sklepu z wodą. Niestety oststnie 35 kilometrów do Padum przejechaliśmy bez wody ciężko dysząc z pragnienia. Rzuciliśmy się na pierwszy sklepik w Padum aby dać ulgę zaschniętym gardłom. 

Stolica Zanskaru to w zasadzie jedna zakurzona ulica z kilkoma hotelami i sklepikikami. Ku naszemu zdziwieniu dużą część mieszkańców stanowią muzułmanie, których nie spodziewaliśmy się już tu spotkać. Rosnąca liczba turystów sprawia, że mała osada rozrosła się w brzydkie i chaotyczne miasteczko. Jedynie świadomość bycia w sercu tego odizolowanego rejonu i bliskość cudownych klasztorów nadaje Padum klimatu. Niestety dla nas, odkrywających te tereny od jakiegoś czasu w budowie jest droga łącząca Padum z Darcha w Lahul. Kiedy już tu dotrze wszystko zacznie się zmieniać w dużo szybszym tempie. Póki co jedyna droga jezdna do Padum prowadzi przez muzułmański Kargil, co nie jest dla buddyjskiego Zanskaru najszczęśliwsze. Zimą jednak nawet ona jest zamknięta i tylko wielodniowy marsz zamarzniętą rzeką Zanskar (szlak Chadar) łączy Padum z Leh. My chcielibyśmy jak najdłużej odkrywać dla siebie te piękne i dzikie krainy ale ich mieszkańcy, jak wszyscy pragną łatwiejszego życia i rozwoju. Ot, odwieczny dylemat...

   Wbrew pozorom niełatwo jest znaleźć tani nocleg w Padum. Duża część hoteli jest zamknięta lub absurdalnie droga. Po długich poszukiwaniach wylądowaliśmy w Ibex Hotel za 500 rupii. Wieczorem trafiliśmy przypadkiem na odbywającą się na świeżym powietrzu ceremonię ślubną. Mogliśmy zaobserwować całą gamę rytuałów, o których czytaliśmy wcześniej w przewodniku, uroczyste stroje, tańce i lejący się chang. Wśród tych serdecznych ludzi wcale nie czuliśmy się jak intruzi. 



Wyświetl większą mapę


Pierwsze oznaki muzułmańskiej krainy
1000-letnia płaskorzeźba Buddy w Mulbek.
Gościnny dom w Mulbek.
Główna droga z Leh na kilkanaście kilometrów przed Kargil
Zjazd z przełęczy Pensi La w dolinę Zanskaru.


Kamienista droga do Padum.


Jak się ten zwierz zwie? :)

 



Po ponad 100 km kamieni nareszcie asfalt!


 Główna ulica w Padum
Padum
Ba weselu w Padum

Mała tybetańska knajpka w Padum