Nasz dalszy plan zakładał przedostanie się z Padum do Darchy trasą trekingu przez góry Zanskar i wysoką przełęcz Shingo La (5060 m n.p.m.). Za kilka lat właśnie tędy pobiegnie droga. W tym celu za posrednictwem agencji wynajelismy trzy konie i wraz z ich opiekunem, sympatycznym i skromnym Stenzinem, sześć dni wędrowaliśmy przez góry mijając malownicze wioseczki.
Najbardziej cieszyliśmy sie na możliwość odwiedzenia jednego z najpiękniejszych i bardziej odizolowanych klasztorów na naszej trasie, będącego jednocześnie ostatnim jaki dane nam było zobaczyć, klasztoru Phuktal. Pierwsze budynki klasztorne powstały tu już w XI wieku. Położony 6 km od głównej doliny, zbudowany wokół wielkiej groty, idealnie komponuje się z otaczającymi skałami opadającymi stromo do doliny. Zamieszkuje go kilkudziesięciu mnichów, w tym około 35 małych mniszków, pochodzących z pobliskich wiosek i uczących się w klasztornej szkole. Zwyczaj każe, że w każdej rodzinie liczącej przynajmniej trzech synów jednego z malców posyła się do klasztoru. Trafiają tu mając 5 lub 6 lat i przez kolejne 5 lat studiują buddyzn, matematykę oraz języki tybetański, hindi i angielski. Po tym okresie klasztor decyduje o ich dalszym losie. Zostaną na miejscu albo będą kontynuować studia w Choklamsar koło Leh lub w wielkiej buddyjskiej szkole na południu Indii.
Pozostałe dzieci mogą uczyć się w rządowych szkołach, które znajdują się w większych wioskach, ale nie mają dobrej renomy, lub wyjechać do dobrej, ale płatnej, prywatnej szkoły w Manali. Najkrótsza droga do Manali prowadzi właśnie przez Shingo La i raz w roku grupka maluchów z opiekunami wędruje tą trasą żeby rok szkolny spędzić w odległym mieście. Powstająca droga znacznie ułatwi im życie.
Phuktal znany jest również dzięki historii pewnego Węgra, Korosi Csoma, który w XIX wieku w poszukiwaniu azjatyckich korzeni swojego narodu zawędrował do Ladakhu. Zafascynowany kulturą i religią jego mieszkańców został tu i właśnie w klasztorze Phuktal spędził długie miesiące studiując język tybetański czego owocem był pierwszy słownik tego języka.
Mnisi prowadzą przyklasztorny guest house, w którym spędziliśmy noc za 400 rupii. Wieczorem długo gawędziliśmy z bardzo sympatycznym mnichem gospodarzem, dowiadując się wielu ciekawostek z mnisiego życia. KLasztor Phuktal absolutnie nas zachwycił, nie tylko swoim wnętrzem, ale wyjątkowym urokiem jakiego nie odczuliśmy nigdzie indziej - aż się chce tam zamieszkać od zaraz.
Nasza dalsza droga prowadziła przez kilka niezwykle malowniczych zanskarskich wioseczek pełnych uśmiechniętych, ubogich i szcześliwych ludzi. Przechodząc przez wioskę naszego horsemana, Stenzin zaprosił nas do swojego domu. Była to jedna ze skromniejsyzch chat w wiosce, a my zostaliśmy ugoszczeni czym chata bogata czyli ryżem ze szpinakiem oraz mleczną herbatą. W "salonie" przy ciepłej kozie z bezzębną babcią i wesołym dziadkiem czuliśmy się jak członkowie rodziny, a Stenzin stanowczo odmówił zapłaty za posiłek co wzbudziło nasz jeszcze większy zachwyt i sympoatię.
Ostatnią wioską Zanskaru na naszej trasie był Kargyak, leżący niemal u podnóża świętej góry Gumburanjon, która swym widokiem dominowała całą dolinę. Kiedy o zachodzie słońca rozkładaliśmy swój zielony domek, do pomocy rzuciło się co najmniej dziesiąciu małych pomocników. O dziwo byli faktycznie pomocni i do tego grzeczni więc wspólnymi siłami namiot był gotowy. Najbardziej mrożącym, dosłownie, krew w żyłach przeżyciem była przeprawa przez kilka wezbranych potoków u stóp Gumburanjona. Najtrudniejszy, ostatni wymagał odnalezienia ukrytego w rwącym, dosyć głębokim strumieniu, kamienia, który był kluczem do jego przekroczenia - brrrr!
Po drodze, jeszcze przed przełęczą, wygodnie maszerując z małymi plecakami, zawstydził nas rowerzysta z Irlandii, który na objuczonym rowerze chwilami nawet próbował pedałować. My jednak nie żałujemy decyzji o wynajęciu koni bo pchanie rowerów po stromych, momentami eksponowanych, kamienistych ścieżkach byłoby mordęgą i pozbawiłoby nas sił do podziwiania cudownych miejsc, które mijaliśmy. Jedyne czego możemy żałować to, że pochopnie skorzystaliśmy z pośrednictwa agencji zamiast poszukać koni w jednej z wiosek bezpośrednio u ludzi, co jak się później okazało nie stanowi problemu. Agencja, jak to zwykle bywa, inkasuje bowiem ponad połowę dziennej stawki za konia! Zamiast 650 Rs za dzien moglismy zaplacic 450 Rs bezpośrednio czlowiekowi, który najbardziej potrzebuje pieniędzy. Nauka na przyszłość...
Po tak długim przebywaniu na dużych wysokościach pięciotysięczna przełęcz Shingo La nie sprawiła nam żadnego problemu. Ostatni raz usiedliśmy na przełęczy wśród łopoczących buddyjskich chorągiewek i odpoczywaliśmy w ciszy z widokiem na szmaragdowe jeziorko po drugiej stronie.
Noc po drugiej stronie przełęczy minęła pod znakiem deszczu. Namiot zdał egzamin na 5, ale trzeba go było trochę okopać. Następnego dnia, po paru kilometrach marszu w dół, częściowo po zaczynającej się już wcinać w skalne zbocze nowo powstającej drodze, dotarliśmy do Zanskar Sumbo. Pożegnaliśmy się serdecznie ze Stenzinem i po chyboczącym się mostku linowym przenieśliśmy nasz dobytek na drugą stronę rzeki. Obserwowani z bliska przez kilkanaście par robotniczych oczu zabraliśmy się do składania rowerów i pakowania sakw. Jeszcze tylko kilka przepraw przez pomniejsze potoki i wreszcie wymarzony, nowiutki asfalt! Śmignęliśmy w dół przez zieloną jak w Alpach dolinę żeby kilka kilometrów przed Darcha zamknąć naszą ladakhijska pętlę. Taki prezent urodzinowy dla Marka :) Dziwne i przyjemne to było uczucie znaleźć się w tym samym miejscu co miesiąc wcześniej, kiedy rozpoczynała się nasza podróż i tyle jeszcze było przed nami. Przez ten miesiąc zdążyło się tu znacznie zazielenić. Gospodarz przydrożnej dhaby rozpoznając powitał nas serdecznie i zjedliśmy ponownie pyszne momo, takie samo jak miesiąc wcześniej :)
Tego dnia dojechaliśmy jeszcze do Keylong i gdzie odżyły po miesiącu nasze telefony komórkowe. Spędziliśmy noc w bardzo przyzwoitym guest housie przy samym dworcu autobusowym (500 Rs.), aby następnego dnia rano złapać transport na przełęcz Rhotang La. Chcieliśmy zaznać jeszcze ostatniego 50-km (!) zjazdu do Manali. Prawie w biegu złapaliśmy nocny autobus do Delhi. Podobnie jak w autobusie do Shimli w środku panował "arktyczny" klimat. "De lux" w klasie autobusów oznacza bowiem najwyraźniej rzadką możliwość zaznania chłodu ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz