Z Lamayuru przez dwie niezbyt wysokie przłęcze dotarliśmy do Mulbek - przedostatniej buddyjskiej miejscowosci położonej w pięknej i bardzo żyznej dolinie, wzdłuż strzelistego masywu górskiego. Mulbek znany jest z tysiącletniej (lub jak zapewniał mieszkaniec z epoki kamienia łupanego :)) płaskorzeźby Buddy, wykutej w przydrożnej skale. To inny wizerunek niż na codzień spotykamy. Stojąca postać ma szeroko otwarte oczy. Kilka średnio zachęcajacych hotelikow i restauracji czerpie zyski z lokalizacji tuż na przeciwko rzeźby. My zatrzymaliśmy się na nocleg w tradycyjnym, dużym, piętrowym domu z wewnętrznym dziedzińcem zamieszkałym przez 15-osobową serdeczną rodzinę. Podczas naszej podróży w wielu miejscach chciało by się zatrzymać na dwie, trzy noce i to było jedno z nich. Niestety czas zaczął deptać nam po piętach i następnego dnia ruszyliśmy dalej do Kargil.
Kargil to drugie co do wielkości miasto Ladakhu, całkowicie muzułmańskie. Przewodniki nie były mu zbyt przychylne, a zasłyszane historie i sam fakt, że sporna granica z Pakistanem przebiega na pobliskich szczytach, dodawały smaczku naszej krótkiej wizycie. Chcieliśmy tu złapać autobus w kierunku Padum i nadgonić kilka kilometrów, ale kiedy już znaleźliśmy właściwy dworzec i właściwy autobus poddaliśmy się. Tłok i ścisk był w nim taki, że nie było szans na załadowanie naszych dwunastu sztuk bagażu i rowerów. Trzeba było popedałować. Wcześniej jednak, oblepiani spojrzeniami, przebijając się przez uliczny zgiełk, wzięliśmy pieniądze z bankomatu i zrobiliśmy małe zakupy. Dobrą drogą pośród drzew i pól z przyjemnością wyjechaliśmy z miasta w kierunku Padum. Mijani ludzie uśmiechali się miło i machali do nas, co stało w sprzeczności z opisem z francuskiego przewodnika. To co nas jednak od razu uderzyło, a później zaczęło irytować to fakt, że przemiłe dzieciaczki prawie zawsze do "hello" dodawały "one pen". Często też obywało się bez zbędnego "hello" i to tu to tam z krzaków, rowów i domów dobywało się rządanie: "one pen!" Biedne dzieci, pomyśleliśmy, kto ich tego nauczył? Odpowiedź przyszła szybko w postaci mamy, podszeptującej powyższe hasło pięcioletniemu synkowi. Szczytem natomiast już było kiedy to samo krzyczeli niejednokrotnie dorośli mężczyźni.
W tej przyjaznej atmosferze dotarliśmy do Sankoo, gdzie ulokowaliśmy się w przyzwoitym Jammu & Kashmir Tourist Bungalow, za równie przyzwoite 400 rupii. Tamże zatrzymała się na nocleg ekipa kilku Hindusów wykonujących w okolicy pomiary GPS. Znajomość z nimi miała się nam później okazać bardzo pomocna. Droga niedługo zmieniła swój charakter i tym samym naszą średnią prędkość. Odtąd była już gruntowa, kamienista, czasem piaszczysta, a przede wszystkim cholernie wyboista. Brnęliśmy nią już parę dobrych kilometrów, kiedy za kolejną wioską napotkaliśmy 15-osobową zgraję dzieciaków, które na nasz widok z okrzykiem "one pen" rzuciły się w naszą stronę. Przez chwilę było zabawnie i przedarłem się przez tą dziką bandę, ale kiedy co szarpiąc za kierownice i sakwy, prawie przewrócili Ani rower, nie wytrzymałem, rzuciłem rower i wrzasnąłem na całe gardło cytatem z klasyki polskiego kina akcji...
Mieliśmy dość, byle tylko do kochanych buddystów! Kilka chwil później, kiedy droga stała się jeszcze gorsza, nadciągnęło zbawienie - nasi hinduscy współlokatorzy z Sankoo mijając nas zaproponowali podwiezienie :) Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Rowery na dach i przetrząśliśmy się w miłym towarzystwie około 50 kilmetrów parszywą nawierzchnią, choć fantastyczną doliną. Mijając tuż obok 7-tysięcznik Nun Kun z wielkim lodowcem staczającym się aż do doliny opuściliśmy muzułmańską krainę i chwilę potem z uśmiechem dostrzegliśmy w oddali bielącą się stupę. Daliśmy się wysadzić dopiero po paru godzinach, o zachodzie słońca, na przełęczy Pensi La (4400 m.n.p.m.). Rozbiliśmy namiot z widokiem na wysokie, ośnieżone szczyty.
O 6:00 rano alarm podniosły świstaki. Wychyliłem głowę z namiotu żeby zobaczyć o co ten krzyk. Co najmniej 5 sztuk tłuściutkich futrzaków stało na stanowiskach - chodziło najwyraźniej o nasz namiot. Bacznie obserwowani przy różnych porannych czynnościach w końcu daliśmy im spokój i ruszyliśmy na dół. Kamienista droga prowadziła na wprost, szeroką, wyprażoną w słońcu doliną, tylko gdzieniegdzie pasły się jaki i mieliśmy fantastyczne poczucie bycia w miejscu odludnym. Z rzadka tylko kurząca ciężarówka lub namiot nomadów przypominały, że jest tu ktoś jeszcze. Raz po raz boczne doliny otwierały widoki na wysokie 6-tysięczne, strzeliste skalne turnie i długie jęzory lodowców. Cudowna, nieskażona człowiekiem przeogromna przestrzeń. To już Zanskar!
Pierwsze wioseczki Zanskaru są biedne. Nawet na dachach powiewa ubogo kilka tylko chorągiewek modlitewnych. Domki są skromne, parterowe, jak wszędzie z sianem, chrustem i kupami jaków suszącymi się na dachach. Uśmiechnięte twarze pozdrawianych ludzi i urocze dzieciaki ciekawsko patrzące na rowery, ale nie żebrzące. W małym ogrodzonym zagajniku znaleźliśmy przytulne miejsce na namiot.
Rano po tradycyjnej już tsampie z herbatą ruszyliśmy z nadzieją na znalezienie sklepu z wodą. Niestety oststnie 35 kilometrów do Padum przejechaliśmy bez wody ciężko dysząc z pragnienia. Rzuciliśmy się na pierwszy sklepik w Padum aby dać ulgę zaschniętym gardłom.
Stolica Zanskaru to w zasadzie jedna zakurzona ulica z kilkoma hotelami i sklepikikami. Ku naszemu zdziwieniu dużą część mieszkańców stanowią muzułmanie, których nie spodziewaliśmy się już tu spotkać. Rosnąca liczba turystów sprawia, że mała osada rozrosła się w brzydkie i chaotyczne miasteczko. Jedynie świadomość bycia w sercu tego odizolowanego rejonu i bliskość cudownych klasztorów nadaje Padum klimatu. Niestety dla nas, odkrywających te tereny od jakiegoś czasu w budowie jest droga łącząca Padum z Darcha w Lahul. Kiedy już tu dotrze wszystko zacznie się zmieniać w dużo szybszym tempie. Póki co jedyna droga jezdna do Padum prowadzi przez muzułmański Kargil, co nie jest dla buddyjskiego Zanskaru najszczęśliwsze. Zimą jednak nawet ona jest zamknięta i tylko wielodniowy marsz zamarzniętą rzeką Zanskar (szlak Chadar) łączy Padum z Leh. My chcielibyśmy jak najdłużej odkrywać dla siebie te piękne i dzikie krainy ale ich mieszkańcy, jak wszyscy pragną łatwiejszego życia i rozwoju. Ot, odwieczny dylemat...
Wbrew pozorom niełatwo jest znaleźć tani nocleg w Padum. Duża część hoteli jest zamknięta lub absurdalnie droga. Po długich poszukiwaniach wylądowaliśmy w Ibex Hotel za 500 rupii. Wieczorem trafiliśmy przypadkiem na odbywającą się na świeżym powietrzu ceremonię ślubną. Mogliśmy zaobserwować całą gamę rytuałów, o których czytaliśmy wcześniej w przewodniku, uroczyste stroje, tańce i lejący się chang. Wśród tych serdecznych ludzi wcale nie czuliśmy się jak intruzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz