Leh to niewielkie miasto z kilkoma gwarnymi ulicami pelnymi agencji trekkingowych, kafejek internetowych i sklepików z róznymi róznosciami.Mimo, ze podobno w tym roku jest malo turystów, mamy nieustajace wrazenie, ze jest ich wiecej niz lokalsów.
Atmosfere miasta skutecznie psuja czarne klêby spalin samochodowych. Dodatkowo czêste przerwy w dostawie pradu (zwlaszcza wieczorem) powoduja, ze sklepikarze zalaczaja pyrkajace generatory, które bynajmniej nie poprawiaja sytuacji. Wieczorem lepiej na miasto nie wychodzic, szkoda zdrowia, o!
Pewnego razu siedzic w malej, rodzinnej, tybetañskiej restauracji (wcinajac tsampe i pierozki momo) uslyszelismy jednoczesnie spiew muezina i buddyjskie mruczando.
Leh to miasto, gdzie na jednej ulicy, prawie na przeciwko siebie stoja meczet i gompa. Podobno jednak stosunki pomiedzy wyznawcami tych dwóch religii nie sa juz takie jak kiedys. W przeszlosci ich dzieci bawily sie razem na podwórku, a rodzice odwiedzali wzajemnie w domach. Dzis nie jest to juz tak powszechne.
Nad labiryntem waskich uliczek starego miasta góruje przepiekny palac. Niegdysiejsza rezydencja królów (obecnie wewnatrz zrójnowana) wzniesiona zostala w XVI wedlug takich samuch wzorców co palac Potala w Lhasie, robi wiec wrazenie.
Jak to w Indiach na kazdym kroku spotkac mozna spiacego psa, a spia sobie w róznych miejscach np. na srodku chodnika, nic sobie nie robiac z przechodniów. Sa bezpañskie, ale lagodne i nie wychudzone - przynajmniej tu w Leh.
Niewatpliwego uroku miastu dodaja przechadzajace sie to tu to tam osiolki. Nigdy nie wiadomo tez kiedy osiolka dopadnie drzemka - na srodku skrzyzowania czy na chodniku.
Naszym ulubionym zajeciem, a w zasadzie juz rutualem stalo sie dokarmianie zakurzonych klapouchych.
Klasztory
Najwieksze klasztory Ladakhu sa rozsiane wzdluz doliny Indusu, malowniczo usytu³owane wysoko na wzgórzach.
Jako pierwszy odwiedzilismy bladym switem odlegly o 20 kilometrów klasztor Thikse. Idealnie zdazyliœmy na poranne "puja" czyli modlitwy. Recytowane rytmicznie teksty mantr, przerywane dzwiekiem trab i bebnów wprawiaja w swoisty trans - mozna siedziec tak i sluchac godzinami tej magii. W czasie krótkich przerw najmlodsi mniszkowie (okolo 5-8 letni) dolewaja pozostalym mnichom herbaty i roznosza tsampe w duzych wiadrach. Tsampa to grubomielona, prazona maka jeczmienna, która jest podstawa diety Tybetanczyków. Bardzo zdrowa i pozywna, najczeœciej mieszana jest z herbata i maslem.
Nastepnym klasztorem na naszej drodze byla Stakna. Duzo mniejszy, bardziej kameralny klasztor zamieszkuje 35 mnichów. Wydal nam sie on duzo bardziej autentyczny, zywy, tym bardziej, ze oprócz nas byli tam sami tybetanscy pielgrzymi. Stakna to przepiekne freski i mozliwosc obejrzenia codziennych pomieszczen mnichów z iscie domowa atmosfera... Mielismy okazje równiez byc swiadkami niecodziennej sceny, gdy jeden z mnichów przyniósl na rekach pulchniutkiego 4-latka, ktory jak wierza jest reinkarnacja ich lokalnego Rinpoche.Chlopiec niezdarnie, wyuczonym gestem blogoslawil pielrzymów, którzy klaniali mu sie i wciskali do raczek banknoty i rózne inne podarunki, a w ich oczach malowala sie glêboka wiara i ogromna radosc ze spotkania z drogocennym mnichem (tlum. Rinpocze - drogocenny mnich).
Po poludniu odwiedziliœmy klasztor Hemis - najbogatszy i najczesciej odwiedzany klasztor Ladakhu - ale wcale nie najladniejszy, wrecz mozna by rzec przereklamowany. W klasztorze jest mozliwosc spedzenia nocy w guest housie prowadzonym przez mnichów (400rp/dwójka/noc), z której to mozliwoœci skorzystalismy zostajac na 2 noce. Poniewaz dotarlismy do Hemis poznym popoludniem, na kolejny dzien zostawilismy sobie szczególowe zwiedzanie klasztoru i towarzyszacego mu muzeum oraz wycieczke do polozonej okolo 1h od klasztoru groty medytacyjnej, obecnie przeksztalconej w mala ale bardzo wazna swiatynie. Przy klasztorze znajduje sie restauracja, ale to niestety okreslenie bardzo na wyrost... To raczej fast food gdzie wystepuja jedynie nuddle pod kazda postacia... Dla mnie kulminacja byly spring rollsy wypelnione nuddlami fuuuj!
No i na koniec taki pech, ze Marek sie rozchorowal. Nie wiem do tej pory jakim cudem ale jakos wrócilismy do Leh te 40 kilometrów w niemilosiernym upale. Teraz odpoczywamy w naszym guest housie i dochodza do mnie jeki i posapywania z drugiego konca lózka - mam nadzieje, ze antybiotyk juz zaczal dzialac :(
Atmosfere miasta skutecznie psuja czarne klêby spalin samochodowych. Dodatkowo czêste przerwy w dostawie pradu (zwlaszcza wieczorem) powoduja, ze sklepikarze zalaczaja pyrkajace generatory, które bynajmniej nie poprawiaja sytuacji. Wieczorem lepiej na miasto nie wychodzic, szkoda zdrowia, o!
Pewnego razu siedzic w malej, rodzinnej, tybetañskiej restauracji (wcinajac tsampe i pierozki momo) uslyszelismy jednoczesnie spiew muezina i buddyjskie mruczando.
Leh to miasto, gdzie na jednej ulicy, prawie na przeciwko siebie stoja meczet i gompa. Podobno jednak stosunki pomiedzy wyznawcami tych dwóch religii nie sa juz takie jak kiedys. W przeszlosci ich dzieci bawily sie razem na podwórku, a rodzice odwiedzali wzajemnie w domach. Dzis nie jest to juz tak powszechne.
Nad labiryntem waskich uliczek starego miasta góruje przepiekny palac. Niegdysiejsza rezydencja królów (obecnie wewnatrz zrójnowana) wzniesiona zostala w XVI wedlug takich samuch wzorców co palac Potala w Lhasie, robi wiec wrazenie.
Jak to w Indiach na kazdym kroku spotkac mozna spiacego psa, a spia sobie w róznych miejscach np. na srodku chodnika, nic sobie nie robiac z przechodniów. Sa bezpañskie, ale lagodne i nie wychudzone - przynajmniej tu w Leh.
Niewatpliwego uroku miastu dodaja przechadzajace sie to tu to tam osiolki. Nigdy nie wiadomo tez kiedy osiolka dopadnie drzemka - na srodku skrzyzowania czy na chodniku.
Naszym ulubionym zajeciem, a w zasadzie juz rutualem stalo sie dokarmianie zakurzonych klapouchych.
Klasztory
Najwieksze klasztory Ladakhu sa rozsiane wzdluz doliny Indusu, malowniczo usytu³owane wysoko na wzgórzach.
Jako pierwszy odwiedzilismy bladym switem odlegly o 20 kilometrów klasztor Thikse. Idealnie zdazyliœmy na poranne "puja" czyli modlitwy. Recytowane rytmicznie teksty mantr, przerywane dzwiekiem trab i bebnów wprawiaja w swoisty trans - mozna siedziec tak i sluchac godzinami tej magii. W czasie krótkich przerw najmlodsi mniszkowie (okolo 5-8 letni) dolewaja pozostalym mnichom herbaty i roznosza tsampe w duzych wiadrach. Tsampa to grubomielona, prazona maka jeczmienna, która jest podstawa diety Tybetanczyków. Bardzo zdrowa i pozywna, najczeœciej mieszana jest z herbata i maslem.
Nastepnym klasztorem na naszej drodze byla Stakna. Duzo mniejszy, bardziej kameralny klasztor zamieszkuje 35 mnichów. Wydal nam sie on duzo bardziej autentyczny, zywy, tym bardziej, ze oprócz nas byli tam sami tybetanscy pielgrzymi. Stakna to przepiekne freski i mozliwosc obejrzenia codziennych pomieszczen mnichów z iscie domowa atmosfera... Mielismy okazje równiez byc swiadkami niecodziennej sceny, gdy jeden z mnichów przyniósl na rekach pulchniutkiego 4-latka, ktory jak wierza jest reinkarnacja ich lokalnego Rinpoche.Chlopiec niezdarnie, wyuczonym gestem blogoslawil pielrzymów, którzy klaniali mu sie i wciskali do raczek banknoty i rózne inne podarunki, a w ich oczach malowala sie glêboka wiara i ogromna radosc ze spotkania z drogocennym mnichem (tlum. Rinpocze - drogocenny mnich).
Po poludniu odwiedziliœmy klasztor Hemis - najbogatszy i najczesciej odwiedzany klasztor Ladakhu - ale wcale nie najladniejszy, wrecz mozna by rzec przereklamowany. W klasztorze jest mozliwosc spedzenia nocy w guest housie prowadzonym przez mnichów (400rp/dwójka/noc), z której to mozliwoœci skorzystalismy zostajac na 2 noce. Poniewaz dotarlismy do Hemis poznym popoludniem, na kolejny dzien zostawilismy sobie szczególowe zwiedzanie klasztoru i towarzyszacego mu muzeum oraz wycieczke do polozonej okolo 1h od klasztoru groty medytacyjnej, obecnie przeksztalconej w mala ale bardzo wazna swiatynie. Przy klasztorze znajduje sie restauracja, ale to niestety okreslenie bardzo na wyrost... To raczej fast food gdzie wystepuja jedynie nuddle pod kazda postacia... Dla mnie kulminacja byly spring rollsy wypelnione nuddlami fuuuj!
No i na koniec taki pech, ze Marek sie rozchorowal. Nie wiem do tej pory jakim cudem ale jakos wrócilismy do Leh te 40 kilometrów w niemilosiernym upale. Teraz odpoczywamy w naszym guest housie i dochodza do mnie jeki i posapywania z drugiego konca lózka - mam nadzieje, ze antybiotyk juz zaczal dzialac :(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz