sobota, 29 czerwca 2013

Ani - Khanag

Następnego dnia rano, wyruszyliśmy z nadzieją zdobycia naszej pierwszej przełęczy - Jalori La (3223 m.n.p.m.) ale nic z tego nie wyszło. Podjazd był mocno wymagający, a żeby tego było mało nasza mapa zawierała mały ale kluczowy błąd - zamiast 31 kilometrów do przełęczy wskazywała 20 kilometrów, co przy nachyleniu sięgającym 15% robi dużą różnicę. Dodatkowo zaczął padać deszcz, więc przerwaliśmy ten niekończący się podjazd i daliśmy się upolować sympatycznemu chłopakowi na nocleg do jego domu.

Wspólnie z całą wielopokoleniową rodziną zasiedliśmy w niewielkiej, skromnej izbie wokół kozy (piecyka), gdzie mogliśmy się wysuszyć i ogrzać. Z ciekawością obserwowaliśmy siebie nawzajem próbując dowiedzieć się o sobie jak najwięcej mimo problemów językowych. W małych wioskach język angielski okazuje się mniej przydatny.

Spędziliśmy bardzo miły wieczór, ale gdy po śniadaniu rozliczaliśmy się za nocleg doszło do zgrzytu... gdyż każdy medal ma dwie strony, a gościnność może być dobrze skalkulowana. Popełniliśmy błąd nie uzgadniając z góry ceny za jedzenie i ponieśliśmy tego konsekwencje - cena była mocno zawyżona. Niestety często gdzie zaczyna się komercyjna turystyka kończy się bezinteresowna gościnność. 

Żeby jednak nie malować złego obrazu Hindusów trzeba podkreślić, że codziennie spotykamy się z miłymi gestami ze strony ludzi jak na przykład podarowane owoce, poczęstowanie herbatą zmokniętych rowerzystów lub przyjazne pozdrawianie przez kierowców. Często przejeżdżając przez małe wioski czujemy na sobie poważny wzrok ludzi, ale wystarczy tylko krzyknąć "hello" żeby ich twarze rozpromienił szeroki, serdeczny uśmiech. 



Wyświetl



piątek, 28 czerwca 2013

W drodze do Ani

Z Narkandy świetnym asfaltem pomknęliśmy 35 kilometrów w dół początkowo przez pięknie zalesione pagórki tym tylko różniące się od alpejskich lasów, że skaczą po nich małpy. Z małpami nie ma żartów bo rower je intryguje i kilka z nich próbowało się załapać na darmową przejażdżkę. W miarę wytracania wysokości temperatura szybko rosła i w dolinie znów znaleźliśmy się w 40-stopniowym upale. Stąd pozostało się już tylko wspinać na przeciwległe zbocze doliny, do Ani. Ani to niewielka osada, brzydka, cuchnąca rozkładającymi się śmieciami, ale posiadająca kilka guest housów. Po krótkich targach zbiliśmy do 400 rupii cenę ładnego i czystego pokoju w Guest House Prince(??). Okazało się, że w cenę noclegu wliczony był przegląd kina indyjskiego z pokoju obok (do północy) oraz ryk ciężarówek i ich klaksonów już od 5 rano :)



Wyświetl większą mapę


Wszędzie przy drodze rosną jakieś chwasty ;)


czwartek, 27 czerwca 2013

Naarkanda

Mimo zapowiadanych ulewnych deszczy, wczoraj nie spada ani kropla, a dziś rano niebo również nie wróżyło nic złego. W związku z tym pełni optymizmu opuściliśmy nasz hotel i wyruszyliśmy w stronę Naarkandy, tylko po to żeby pięć kilometrów za miastem znaleźć się w szponach monsunowego żywiołu. Po dwóch minutach oczywiście nie została na nas sucha nitka. Stanowiliśmy nie lada atrakcję dla tubylców pedałując w deszczu przez głębokie kałuże. Prawie cale 65 km z Shimli do Naarkandy siąpił deszcz, ale na miejscu jakby w nagrodę za tę mało komfortową podróż wyszło słoneczko.

Naarkanda to malutkie miasteczko z dwoma hotelikami w zaporowej cenie (1200-1600 rupii) i dwiema krowami śpiącymi na środku ulicy. W ogóle krów jest tu jakby więcej, spacerują w te i we wte podjadając czasem coś ze stoisk z warzywami, czego nikt im nie zabrania. Nic dziwnego w końcu są święte. My zatrzymaliśmy się w tzw. home-stay czyli po prostu małym rodzinnym pensjonacie. Następnie w przytulnej knajpce napełniliśmy wygłodniale brzuszki pysznym wegetariańskim thali popijając doskonałą masala ćaj. 

Jedyny dostępny komputer z internetem znajduje się z malej kanciapie 4m2 (komórki, ładowanie baterii etc.). Pisząc ten post siedzimy stłoczeni z gospodarzem i liczną widownią ktor próbuje rozszyfrować co my tu wypisujemy :)

Jutro czeka nas długi, 35 km zjazd i kilkanaście kilometrów podjazdu do Ani :) 
Następny post prawdopodobnie dopiero z Manali za 3 dni.



Wyświetl większą mapę

wtorek, 25 czerwca 2013

Shimla

  Stolica dystryktu Himachal Pradesh to niewielkie, pięknie usytuowane na siedmiu wzgórzach miasteczko (skąd nazwa), które uderza swą czystością i uprzejmością ludzi. Mieszkańcy Shimli lubią swoje miasto i bardzo o nie dbają. Jest to jedno z niewielu w Indiach miast gdzie na uklicach znajdują się kosze na śmieci. Ciekawostką Shimli są wszędobylskie małpy żyjące licznie w mieście i radośnie hasające po gzymsach budynków i zwisających zewsząd kablach. Znajduje się tu również kilkanaście świątyń, głównie hinduistycznych. Shimla jest kurortem dla dobrze sytuowanych Hindusów, których jest tu obecnie bardzo dużo, natomiast spotkaliśmy nie więcej niż pięć bladych twarzy.

     Po przyjeździe do Shimli mimo wczesnej godziny zostaliśmy szybko wyłapani przez starszego pana i tym sposobem wylądowaliśmy we w miarę czystym hotelu (jeśli nie patrzeć na poczerniałe poduszki) w telewizorem i siedemdziesięcioma kanałami ringi-dingi.

    Monsun przyszedł w tym roku o dziesięć dni wcześniej niż się go spodziewano, miasto tonie w chmurach, a dwa razy dziennie przechodzi krótka ulewa. Postanowiliśmy spędzić tu dwie noce, może się trochę wypada, a przy okazji złapiemy trochę aklimatyzacji ponieważ miasto położone jest na wysokości +/- 2200 m n.p.m.

    Spacerując po mieście zdarzyło się że ludzie prosili nas o pozowanie do  wspólnych zdjęć i   kilka razy się zgodziliśmy z małymi oporami. Kiedy młody chłopak trochę się usprawiedliwiając powiedział, że "my Hindusi lubimy wam Anglikom (!) robić zdjęcia bo uważamy, że jesteście bardzo inteligentni", zrobiło nam się jakoś dziwnie, bo my wcale nie uważamy się ani za Anglików ani za szczególnie inteligentnych :) A tak po prawdzie to jest to trochę przykre bo pokazuje, że kompleksy względem byłych kolonizatorów są wciąż żywe...



Po pysznym obiadku ziarna anyżu z cukrem i ciepła woda z cytryna do obmycia palców




Wejście do świątyni Hanumana, boga małpy, w Shimli. Pilnie strzeżone przez... małpy.

Jak oni z nami chcą zdjęcia to my z nimi też, a co!

Lower Bazaar, Shimla

Ani pyszna trucizna :|


  

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Go with the flow

   Nie płynąc z nurtem w indyjskim tłumie jest się z góry skazanym na porażkę, zostaniesz obtrąbiony, zdeptany, wręcz stratowany. Ma to zastosowanie na chodnikach, w metrze (bo w Delhi jest metro i to bardzo dobrze działające, czyste, ale tłoczne) jak i na ulicach. Mieliśmy okazję się o tym przekonać wczoraj jadąc na rowerach z naszego hotelu na Pahar Ganj na dworzec autobusowy. Było to nie lada wyzwanie i przygoda z dreszczykiem emocji biorąc pod uwagę, że właśnie zaczęło się sciemniać a my mieliśmy do pokonanie około  4 km najdzikszej ulicy jaką w życiu widzieliśmy. Wszystko polega na tym że grunt to się nie zatrzymywać. Co się tam nie działo... piesi, motorki, ryksze rowerowe, tuk-tuki, krowy, tragarze, wszyscy razem jak jeden organizm poruszali się byle do przodu bez żadnej logiki a my razem z nimi. Po czterdziestu minutach walki o przetrwanie w końcu byliśmy na miejscu uff zapamiętamy to na długo :)
ulica Main Bazaar w dzielnicy Pahar Ganj

niedziela, 23 czerwca 2013

Kilogram mango na kolację

Pulsująca życiem, przelewająca się ulicami ludzka rzeka, która nas wciąga i pochłania, niewyobrażalny ukrop, hałas klaksonów, a także  ananasy z solą, trzy krowy na środku ulicy, naciągacze, chaos i kilogram owoców mango na kolację (najsłodszych pod słońcem!) to w telegraficznym skrócie nasz dzisiejszy dzień - dzień aklimatyzacji.

 Zanim jeszcze opuściliśmy budynek lotniska, dziwne, zamglone słońce sugerowało, że nie może być aż tak źle, że w ogóle ta prognoza mówiąca o 40 stopniach to jakaś ściema.... ale kiedy przekraczasz próg lotniska podmuch niczym z pieca uderza w twarz i zniewala.To ma miejsce o 7:30 rano, potem jest już tylko gorzej... 

Ciężkie, nieruchome powietrze ulicy łączy w sobie zapachy kadzidła, smakowitych potraw, gnijących śmieci i moczu. W połączeniu z wszechobecnym nadmiarem bodźców daje to niepowtarzalną mieszankę i stanowi jedyny w swoim rodzaju posmak Indii.

Głowy mamy pełne całodziennych wrażeń i z tęsknotą myślimy o górskiej krainie Ladakhu...

Wiatrak nad głową mieli ciężkie duszne powietrze. Nie pocimy się tylko kiedy leżymy prawie nago plackiem. 
Chyba czas na szósty dziś chłodzący prysznic! 



sobota, 22 czerwca 2013

Helsinki

Już prawie 20h czekamy na lotnisku w Helsinkach na dalsze połączenie do Delhi. Z głośników gadają w różnych dziwnych językach, a co się przeniesiemy w jakieś ustronne miejsce zaraz zjawia się rodzinka z kilkoma bachorami włączonymi na cały regulator. Z lekkim niepokojem myślimy o perspektywie opuszczenia lotniska i zmierzenia się z milionem krwiożerczych hindusów polujących na bezbronnych turystów przed terminalem i na drodze do hotelu. Ćwiczymy więc na biednych Finach groźne spojrzenia nie cierpiące sprzeciwu. Postanawiamy być twardzi i robić wrażenie jakbyśmy doskonale wiedzieli co robimy. I się nie zatrzymywać! Nigdy, pod żadnym pozorem! 
Damy znać wkrótce jak nam poszło. Trzymajcie kciuki! 
Bez odbioru!